wtorek, 29 stycznia 2013

Przystanek Campina


Pociąg z Istambułu do Bukaresztu jechał około 20 godzin. Podróż była spokojna, czasem jedynie kontrole graniczne burzyły jej jednostajność. Jak na przykład kontrolerzy z Bułgarii, którzy próbowali wyciągnąć z nas pieniądze za rzekomo za duży bagaż.
Pasażerów też nie było za wielu, więc jeden przedział mieliśmy zupełnie dla siebie. Z rana konduktor zrobił nam kawę, którą przegryzaliśmy tureckim berkiem, a także oliwkami (tak zostaliśmy wyposażeni przez naszych tureckich gospodarzy).

Na stacji w Bukareszcie pomógł nam zapoznany podczas podrózy Rumun. Wskazał nam peron jak i odprowadził do pociągu w kierunku Brasov. Do Campiny jechaliśmy 1,5 godziny.

Ze stacji odebrała nas Martka i Tata Stefana. Jak dobrze było zobaczyć Siostrę! Pojechaliśmy do domu, gdzie poznaliśmy mamę/ żonę jak i kręcącą się pod nogami suczkę Ronę (ruda, kudłata, otyła i rozkoszna). Wieczór spędziliśmy na rozmowie i jedzeniu.

Kolejnego dnia poszliśmy się przejść po mieście. Jest ono nieduże. Spacerowaliśmy koło małego jeziorka, niedaleko pałacu Iulia Hasdeu jak i domu sławnego rumuńskiego malarza Nicolae Grigorescu, gdzie teraz mieści się muzeum poświęcone jego pamięci..

Z zamkiem Iulia Hasdeu połączona jest bardzo ciekawa historia...
"Budowla ta powstała z inicjatywy wybitnego rumuńskiego pisarza, filologa, historyka i folklorysty Bogdana Petriceicu Hasdeu na część pamięci jego córki Iulii, która zmarła na gruźlicę w wieku zaledwie 19 lat." Była ona bardzo wykształcona, podobno pierwsza kobieta pochodzenia rumuńskiego, która studiowała na Sorbonie. Po śmierci ojciec Iulii utrzymywał z nią kontakt dzięki seansom spirytystycznym.
Sam zamek jest piękny jak i intrygujący. Jego wnętrze i muzeum twórczości Nicolae Grigoresu odwiedziliśmy dzień później.

Po powrocie ze spaceru obejrzeliśmy film, a wieczór minął spokojnie.

We wtorek, razem z tatą Stefana, pojechaliśmy do Telegi. Jest to wieś oddalona od Campiny o 2 km, gdzie rodzina Stefana ma swoje małe gospodarstwo, które zostało po nieżyjących dziadkach.

Po podwórku spacerowały kury i indyki, z którymi Koko rozmawiała, a w klatkach były przepiórki i zające. Tata Stefana zajął się przygotowaniem grilla i mamałygi, która jest typowym daniem dla Rumunii, wykonanym z mąki kukurydzianej (przysmak mojej kolejnej siostry, Magdaleny).
A my z Martką i Adrianem zajęliśmy się strzelaniem z wiatrówki i łuku. W czasie gdy mięsko dochodziło do siebie, poszliśmy zwiedzać, oddaloną o parę domów, destylarnię należącą do rodziny. Imponująca konstrukcja, tym bardziej, że powstała około 100 lat temu.
Gdy zjedliśmy nasz obiad wróciliśmy do domu. A tu każdy zajął się swoimi sprawami...

Kolejnego dnia z rana jechaliśmy pociągiem do Bukaresztu...

ps- Godna pochwały jest rumuńska gościnność, rodzice Stefana ani na chwilę nie pozwolili nam zgłodnieć i pomagali we wszystkim.

kilka zdjęć wnętrza zamku Iulii Hasdeu






zamek w swojej okazałości
Koko strzela z łuku
Indyki z Telegi



ja strzelająca z łuku

Adrian i Marta
rumuńskie pieniądze

piątek, 25 stycznia 2013

dnia siódmego w Istambule

"Podróżować to żyć."

 Hans Christian Andersen

A jak spędziliśmy nasz ostatni dzień w Istambule?

Tego dnia postanowiliśmy popłynąć promem na pobliską wyspę, która jeśli dobrze pamiętam nosi nazwę Heybeliada. Jest to jedna z wysepek na Morzu Marmara zamieszkana głównie przez Greków, których rodziny od wieków zamieszkują tę ziemię.

Podróż promem jest przyjemna i trwa przeszło godzinę. Dzień jest raczej wietrzny.
Ruszyliśmy na spacer po wyspie. Wspinaliśmy się w górę, mijając cmentarze muzłumańskie jak i chrześcijańskie. A na szczycie znajdował się mały plac zabaw i boisko, na którym chłopcy grali w piłkę nożną. Najpierw zjedliśmy drugie śniadanie, po czym chłopaki postanowili stoczyć mecz z dzieciakami, a ja dołączyłam jako bramkarz... :)

Niestety pogoda zaczęła się psuć, więc zaczęliśmy kierować się w dół, tym razem spacerując między domkami. Można wyczuć, chodź w dość subtelny sposób, grecki styl zabudowy.

Gdy dotarliśmy na dół, deszcz już padał, dlatego schroniliśmy się na herbatę, a potem ruszyliśy na prom. Nie mieliśmy za dużo czas, gdyż tego dnia, a właściwie wieczoru, mieliśmy nasz pociąg do Bukaresztu.


W domu zjedliśmy obiad, wykąpaliśmy się, szybko spakowaliśmy i wypiliśmy herbatę. Tata Alptu odwiózł nas na dworzec. Tam też spotkała nas niespodzianka, Ur czekał tam na nas z drobnymi upominkami :) A o godzinie 22 ruszyliśmy!

Istambuł to miasto zdecydowanie warte zobaczenia. Dla mnie najpiękniejsza jest Hagia Sophia. To prawda, miasto to jest przenikane przez kultury, chodź myślę, że po czterech miesiącach w Turcji, akurat ten aspekt nie zrobił na nas większego wrażenia.
Doceniam piękno, bogactwo Istambułu, chodź z drugiej strony, moje oczekiwania były większe. Tak to jest, gdy dużo się słyszy bardzo pochlebnych zdań na jakiś temat, oczekiwania rosną.

Inna sprawa to też zmęczenie i chęć powrotu do Ojczyzny. Chodź muszę przyznać, że dało mi się we znaki mieszkanie z typowo turecką/ muzłumańską rodziną. Cieszę się i z tego doświadczenia, chodź jak sami wiecie, bywało trudno. Ale nie ma marudzenia! A zostaje tylko wdzięczność.

nasza turecka rodzinka

rano, gotowi na podróż :)
na promie, karmienie mew




na wyspie


prom

spacer na szczyt

mecz






Istambuł, dzień szósty

"Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej."

Ryszard Kapuściński w "Podróżach z Herodotem" (cytat zasięgnięty z maila od Jagody :))

Jest piątek, najspokojniejszy dzień z naszej podróży po Istambule. Gdy razem z Adrianem zasiadamy do śniadania Alptu wychodzi pozałatwiać kilka swoich spraw. Następne my ruszamy na szybkie zakupy do pobliskiego centrum handlowego, gdzie kupujemy produkty na pierogi, jak i prezent dla naszego kolegi. Gdy wracamy do domu zabieramy się, razem z mamą Alptu, za robienie mante, czyli naszego tradycyjnego dania w wersji tureckiej.
Więc ten dzień jest poświęcony gotowaniu.

Po południu, gdy wszystko było już gotowe i gdy Alptu wrócił udajemy się "na miasto". Kierujemy się na Taksim, gdzie w jednej z kawiarni znajdującej się na dachu wypijamy kawę. Następnie wędrujemy nad Bosforem.
Ten wieczór spędzamy również z koleżanka Alptu...







poniedziałek, 21 stycznia 2013

Istambuł, dzień piąty

"Jeśli mówią, że masz ostatnią szansę spojrzeć na świat, chciałbym aby było to ze wzgórza Camlica w Stambule".

Alphonse de Lamartine

Piszę już do Was z Rumunii. Spokojnej, przyjaznej Rumunii. Gdzie jest Martka i Stefan, w miejscu gdzie odpoczywamy.

Ale jeszcze czas na opowieści z Istambułu. W dzień piąty wyszliśmy zwiedzać miasto z Alptu. Zaczęliśmy od parku miniatur. Przyjemne  miejsce. W większości oglądaliśmy już to, co wcześniej udało nam się zwiedzić. Następnie muzeum pełne pojazdów, także technologii, transportu. Pięknie zrobione i ciekawsze niż mogło mi się wydawać na początku. A moja ulubiona część to stare samochody :)
Dalej poszliśmy kupić bilety na pociąg do Rumunii. Spacerowaliśmy po mieście, zjedliśmy bosforską rybę w bułce, płynęliśmy promem i pojechaliśmy na jedno ze wzgórz. Aby dostać się na szczy użyliśmy kolejki- teleferik, gdzie też wypiliśmy turecką herbatę.
Wieczór spędziliśmy w domu, z Urem i rodzicami Alptu, a chłopaki w międzyczasie pojechali do fryzjera.

Czuję się zmęczona, dlatego też będę kończyła. Buziaki z Rumunii :*

Większość zdjęć z tego okresu jest zrobiona przez Alptu jego aparatem, co da się wyczuć ;)


park miniatur




muzeum transportu




parzenie tureckiej herbaty

na promie


galata tower w garści

na wzgórzu


czwartek, 17 stycznia 2013

Istambuł, dzień czwarty

"Gdyby świat byłby tylko jednym państwem Stambuł byłby jego stolicą."

Napoleon Bonaparte

Co sądzicie o tym cytacie? Moja odpowiedź brzmi: nie. To nie była by stolica świata. Dlaczego i jakie miasto by nią było? Nie wiem... może kiedyś odpowiedź sama do mnie przyjdzie.

Dzień czwarty jest dobry i spokojny. Pisząc to w dzień piąty jestem zła. Nie lubię tego miasta, ludzi, meczetów, chust na głowach kobiet. Czuję się trochę jak mała dziewczynka która stoi odwrócona plecami i tupie nogą. Mam ochotę krzyczeć, pokazać co myślę, co sądzę o dziwnym zakazie niejedzenia wieprzowiny. Ah tak, wylewa się żółć... a chodzi o rodzinę u której mieszkamy. Kielich goryczy się rozlewa. Czuję na własnej skórze jak bardzo "tradycyjnie" jest tu traktowana kobieta. To ja mam robić herbatę, gotować, ubierać się odpowiednio, zostawać w domu i najlepiej jeszcze zostać muzłumanką. Odliczam godziny do naszego pociągu, który zabierze nas do Bukaresztu, 46godzin39minut...

Dzień czwarty jest dobry i spokojny. Postanowiliśmy wyruszyć raz jeszcze w starą część Istambułu. Zaczęliśmy od grand bazaru. Magiczne miejsce, pełne zakamarków, głośnych kupców, zapachów. Jest ono również bardzo rozległe.
Następnie poszliśmy przejść się nad Morze Marmara, zwiedziliśmy Małą Hagię Sophię, czymś bardzo ładnym była dla mnie cysterna miejska. Z zewnątrz wyglądała bardzo niepozornie, jak mały domek, ale pod ziemią tworzyła piękną kompozycję kolumn u stóp których znajdowała się woda, w której pływały karpie. W przyciemnionym świetle dawało to niezwykle magiczno/romantyczny urok.
Oprócz tego zobaczyliśmy bułgarską cerkiew św. Stefana, akwedukt i kilka ciekawych zakamarków.

Wieczorem do domu wrócił Alptu.

w podziemnej cysternie


Mała Hagia Sophia

tradycyjny turecki zestaw, herbata i simit

grand bazar