niedziela, 10 lutego 2013

Happy End

Podobno, gdy coś się kończy nie mamy płakać, tylko cieszyć się, że przytrafiło się to właśnie nam. Jestem wdzięczna. Za to co zobaczyłam, poznałam, spotkałam, doświadczyłam, posmakowałam, przeżyłam.

Koko, miałaś rację, po erasmusie człowiek nie jest już ten sam. Myślę, że każdy student powinien przeżyć taką wymianę. Otwarcie się na język, kulturę, ludzi. Jest to inna wiedza niż ta z uczelnianej ławy.

Zadziwiająco gładko wróciłam do Polski. Naturalnie, jakby nie było tych (prawie) 5-ciu miesięcy. A jednak były :)

Jest to kończący wpis mojego bloga. Przydałoby się napisać coś dostojnego, z patosem. Jednak myślę, że będzie normalnie. W końcu to początek a nie koniec.

Przed nami pisanie pracy magisterskiej, egzaminy, a potem ślub :) Tak więc do roboty!

PS- Dziękuję Wam za towarzyszenie mi w tej tureckiej przygodzie i do zobaczenia niedługo :*

PSS- I właśnie uświadomiłam sobie że jestem ogromną szczęściarą...

görüşürüz :)


Targu Mures

Marta i Stefan mieszkają w malutkim mieszkaniu/ kawalerce. Jest ona przytulna i szybko się tu zadomowiamy. Umiejscowione jest on na przedmieściach Targu Mures, jest tu spokojnie.

Gdy wstajemy rano, Stefan jest już w pracy. Z Koko idziemy przejść się na miasto, a Adrian wybiera spacer po pobliskim lesie.

Dojście do centrum zajmuje nam około godziny. Rynek miejski jest bardzo ładny. Ratusz, kościoły, pałac kultury, do którego wchodzimy. Dzięki trwającym remontom udaje nam się wejść bez płacenia wstępu. Jesteśmy pod wrażeniem tego, co zastajemy. Piękne okna, malowidła na ścianach, aule. Gdy obchodzimy centrum dostajemy smsa od Adriana: "potrzebuję waszej pomocy". Oby dwie trochę się przestraszyłyśmy i już zdecydowanym krokiem ruszyłyśmy do domu.
Co się okazało? Adrian właśnie lepił bałwana...

Niedługo później wrócił Stefan. Po raz kolejny zjedliśmy pyszną kolację i spokojnie spędziliśmy wieczór.

Coraz mocniej ciągnie nas już do Polski. Targu Mures jest dla nas miejscem odpoczynku. A Marta i Stefan bardzo o nas dbaj, a ich sekretna szafka z łakociami stoi przed nami otworem.

Polubiłam Rumunię.

Do kraju wracamy busem. Kierowcą jest Rumun, mający żonę Polkę. Startujemy z Sibiu . Jest to ładne miasteczko. Zjadamy tu śniadanie i niestety nie mamy wiele czasu na zwiedzanie. Łapiemy jedynie obrazy starówki i kamienic.

 Podróż jest długa i męcząca. Gubimy się, mamy dużo postojów, jest zimno i niestety współtowarzysze Polacy są marudni.

W Warszawie jesteśmy o 7 rano. Jest mroźno. W pośpiechu zapominamy jednej torby z bagażnika, ale odbierzemy ją za tydzień, gdy ten sam bus będzie kursował z powrotem do Rumunii.

A my łapiemy pks do Makowa Mazowieckiego. Czy to możliwe, że to już koniec naszej wielkiej erasmusowej przygody? Tak, ale początek czegoś nowego :)

Adrian i Stefan dmuchający materac

pod pałacem kultury

w środku
j.w.

przygotowywanie obiadu

piękna okolica




czarna kawa i pierniki

Siostry

Jeszcze w zielone gramy

Jesteśmy w Ulaskach. Po różnych przebojach, podróżach jesteśmy już tu. W przeddzień wyjazdu do Warszawy. Zanim wrócę do opisywania Rumunii i drogi powrotnej, chcę poświęcić trochę miejsca dla Jana.

W głowie dużo pytań. Mija już trzeci dzień odkąd się dowiedziałam i chodź dziwnie to brzmi, bo trudno się z tym pogodzić, zaczynam to sobie układać.

Depresja jest chorobą. Nie zdaję sobie sprawy z tego, jakie zbiera ona żniwo. Jak to jest, że któś nie widzi wyjścia z sytuacji, że nie ma się do kogo zwrócić?

I jak to jest, że człowiek wygląda na szczęśliwego, a w środku toczy taką walkę.

Przypomina mi się cytat Benjamina Franklina. Nie pamiętam go dosłownie, ale brzmi mniej więcej tak: "Bądź dobry dla ludzi, bo każdy kogo spotykasz, toczy jakąś wewnętrzną walkę."

Chciałabym jeszcze cofnąć czas, porozmawiać, pokazać, że jestem. Czy wszyscy, jako koledzy erasmusi zawiedliśmy?

Brakuje też pożegnania. Świadomość, że z dnia na dzień kogoś po prostu nie ma.

Wchodzę na profil na facebooku i ciągle nie wierzę, że nie ma już tej osoby.




Mały Paryż

Bo właśnie tak nazywany jest Bukareszt.

Gdy rano wraz z Martką i Adrianem wysiadamy z pociągu jest strasznie zimno. Nasz pierwszy punkt który odwiedzamy to Park Herăstrău (lub Park Karola II). Jest on jednym z największych w Bukareszcie. Gdy stoi się nad jeziorem położonym w jego wnętrzu można dojrzeć rumuński "pałac kultury", również sowiecki prezent. A na jednym ze skrajów parku stoi potężny łuk tryumfalny.

Jest zimno, dlatego też kierujemy się do starej części stolicy. W przydrożnej piekarni kupujemy tutejsze "pączki", a Marta prowadzi nas do swojej ulubionej kawiarni "French Bakery". Tu w ciepłej atmosferze wypijamy kawę a około godziny 12 dołącza do nas Georginia, koleżanka Marty. Wypija z nami herbatę i razem idziemy pozwiedzać miasto. Chodzimy uliczkami starówki, która bardzo mi się podoba. Odwiedzamy jeden bardzo stary rumuński kościół, a także tzw. Dom Ludu ( "Casa Poporului"), który obecnie jest gmachem parlamentu. Jest on największym po waszyngtońskim Pentagonie budynkiem.
Teraz widzę, dlaczego Bukareszt jest nazywany "Małym Paryżem". Tutejsze budynki, kamienice, restauracje... Wszystko jest piękne i bez trudu przenoszę się wyobraźnią wstecz, by zobaczyć dostojne kobiety w pięknych sukniach spacerujące między nami.

Georgini okazała się się bardzo dobrym przewodnikiem. Odwiedziliśmy jeszcze kilka urokliwych zakamarków (park, księgarnia) po czym usiedliśmy w kolejnej kawiarni, tym razem przeznaczonej do gier planszowych. Zagraliśmy w Sabotera!

W międzyczasie zadzwonił Stefan, który właśnie tego dnia kończył swoje szkolenie tu w Bukareszcie. Umówiliśmy się nieopodal i  razem z jego znajomymi zaczęliśmy szaloną noc.
Rumuńscy studenci, a także świeżo upieczeni absolwenci są bardzo fajni, myślę, że podobni do nas, Polaków.  Bardzo otwarci, radośni. Razem chodziliśmy po knajpkach, żeby potem zatrzymać się w domu naszych nowych znajomych, tam zjeść shoarme i grać w kalambury.
Tę noc spędziliśmy u Georgi, rano wróciliśmy do Campiny po nasze rzeczy (już samochodem ze Stefanem) a potem prosto do Târgu Mureș, gdzie obecnie żyją razem z Martą.

Nasze zwiedzanie jest już mniej intensywne, jak to nazywa Adrian, dopada nas "apatia podróżnika".  Dużo tych miast, budynków, ulic. Wszystko tak podobne i tak różne. Szerokim łukiem omijamy muzea, staram się wyczuć rytm danego miejsca...

Na kolację zjadamy zająca przygotowanego przez Stefan i idziemy spać :)

spacerując ulicami Bukaresztu





Kto jest saboterem? :)


Georgini

rumuński "pałac kultury"






 

wtorek, 29 stycznia 2013

Przystanek Campina


Pociąg z Istambułu do Bukaresztu jechał około 20 godzin. Podróż była spokojna, czasem jedynie kontrole graniczne burzyły jej jednostajność. Jak na przykład kontrolerzy z Bułgarii, którzy próbowali wyciągnąć z nas pieniądze za rzekomo za duży bagaż.
Pasażerów też nie było za wielu, więc jeden przedział mieliśmy zupełnie dla siebie. Z rana konduktor zrobił nam kawę, którą przegryzaliśmy tureckim berkiem, a także oliwkami (tak zostaliśmy wyposażeni przez naszych tureckich gospodarzy).

Na stacji w Bukareszcie pomógł nam zapoznany podczas podrózy Rumun. Wskazał nam peron jak i odprowadził do pociągu w kierunku Brasov. Do Campiny jechaliśmy 1,5 godziny.

Ze stacji odebrała nas Martka i Tata Stefana. Jak dobrze było zobaczyć Siostrę! Pojechaliśmy do domu, gdzie poznaliśmy mamę/ żonę jak i kręcącą się pod nogami suczkę Ronę (ruda, kudłata, otyła i rozkoszna). Wieczór spędziliśmy na rozmowie i jedzeniu.

Kolejnego dnia poszliśmy się przejść po mieście. Jest ono nieduże. Spacerowaliśmy koło małego jeziorka, niedaleko pałacu Iulia Hasdeu jak i domu sławnego rumuńskiego malarza Nicolae Grigorescu, gdzie teraz mieści się muzeum poświęcone jego pamięci..

Z zamkiem Iulia Hasdeu połączona jest bardzo ciekawa historia...
"Budowla ta powstała z inicjatywy wybitnego rumuńskiego pisarza, filologa, historyka i folklorysty Bogdana Petriceicu Hasdeu na część pamięci jego córki Iulii, która zmarła na gruźlicę w wieku zaledwie 19 lat." Była ona bardzo wykształcona, podobno pierwsza kobieta pochodzenia rumuńskiego, która studiowała na Sorbonie. Po śmierci ojciec Iulii utrzymywał z nią kontakt dzięki seansom spirytystycznym.
Sam zamek jest piękny jak i intrygujący. Jego wnętrze i muzeum twórczości Nicolae Grigoresu odwiedziliśmy dzień później.

Po powrocie ze spaceru obejrzeliśmy film, a wieczór minął spokojnie.

We wtorek, razem z tatą Stefana, pojechaliśmy do Telegi. Jest to wieś oddalona od Campiny o 2 km, gdzie rodzina Stefana ma swoje małe gospodarstwo, które zostało po nieżyjących dziadkach.

Po podwórku spacerowały kury i indyki, z którymi Koko rozmawiała, a w klatkach były przepiórki i zające. Tata Stefana zajął się przygotowaniem grilla i mamałygi, która jest typowym daniem dla Rumunii, wykonanym z mąki kukurydzianej (przysmak mojej kolejnej siostry, Magdaleny).
A my z Martką i Adrianem zajęliśmy się strzelaniem z wiatrówki i łuku. W czasie gdy mięsko dochodziło do siebie, poszliśmy zwiedzać, oddaloną o parę domów, destylarnię należącą do rodziny. Imponująca konstrukcja, tym bardziej, że powstała około 100 lat temu.
Gdy zjedliśmy nasz obiad wróciliśmy do domu. A tu każdy zajął się swoimi sprawami...

Kolejnego dnia z rana jechaliśmy pociągiem do Bukaresztu...

ps- Godna pochwały jest rumuńska gościnność, rodzice Stefana ani na chwilę nie pozwolili nam zgłodnieć i pomagali we wszystkim.

kilka zdjęć wnętrza zamku Iulii Hasdeu






zamek w swojej okazałości
Koko strzela z łuku
Indyki z Telegi



ja strzelająca z łuku

Adrian i Marta
rumuńskie pieniądze

piątek, 25 stycznia 2013

dnia siódmego w Istambule

"Podróżować to żyć."

 Hans Christian Andersen

A jak spędziliśmy nasz ostatni dzień w Istambule?

Tego dnia postanowiliśmy popłynąć promem na pobliską wyspę, która jeśli dobrze pamiętam nosi nazwę Heybeliada. Jest to jedna z wysepek na Morzu Marmara zamieszkana głównie przez Greków, których rodziny od wieków zamieszkują tę ziemię.

Podróż promem jest przyjemna i trwa przeszło godzinę. Dzień jest raczej wietrzny.
Ruszyliśmy na spacer po wyspie. Wspinaliśmy się w górę, mijając cmentarze muzłumańskie jak i chrześcijańskie. A na szczycie znajdował się mały plac zabaw i boisko, na którym chłopcy grali w piłkę nożną. Najpierw zjedliśmy drugie śniadanie, po czym chłopaki postanowili stoczyć mecz z dzieciakami, a ja dołączyłam jako bramkarz... :)

Niestety pogoda zaczęła się psuć, więc zaczęliśmy kierować się w dół, tym razem spacerując między domkami. Można wyczuć, chodź w dość subtelny sposób, grecki styl zabudowy.

Gdy dotarliśmy na dół, deszcz już padał, dlatego schroniliśmy się na herbatę, a potem ruszyliśy na prom. Nie mieliśmy za dużo czas, gdyż tego dnia, a właściwie wieczoru, mieliśmy nasz pociąg do Bukaresztu.


W domu zjedliśmy obiad, wykąpaliśmy się, szybko spakowaliśmy i wypiliśmy herbatę. Tata Alptu odwiózł nas na dworzec. Tam też spotkała nas niespodzianka, Ur czekał tam na nas z drobnymi upominkami :) A o godzinie 22 ruszyliśmy!

Istambuł to miasto zdecydowanie warte zobaczenia. Dla mnie najpiękniejsza jest Hagia Sophia. To prawda, miasto to jest przenikane przez kultury, chodź myślę, że po czterech miesiącach w Turcji, akurat ten aspekt nie zrobił na nas większego wrażenia.
Doceniam piękno, bogactwo Istambułu, chodź z drugiej strony, moje oczekiwania były większe. Tak to jest, gdy dużo się słyszy bardzo pochlebnych zdań na jakiś temat, oczekiwania rosną.

Inna sprawa to też zmęczenie i chęć powrotu do Ojczyzny. Chodź muszę przyznać, że dało mi się we znaki mieszkanie z typowo turecką/ muzłumańską rodziną. Cieszę się i z tego doświadczenia, chodź jak sami wiecie, bywało trudno. Ale nie ma marudzenia! A zostaje tylko wdzięczność.

nasza turecka rodzinka

rano, gotowi na podróż :)
na promie, karmienie mew




na wyspie


prom

spacer na szczyt

mecz